Czyli za co w gruncie rzeczy pokochałam pebeefy. Część druga. 18+ BO JEST TEŻ O SEKSIE.
Now, that I have your attention...
W RPG gra się dla emocji. To
znaczy, wiecie, rozwiązywać zagadki można bez erpega, spotkać się ze znajomymi
można bez erpega, wymaksować postać bez erpega (takiego z ludźmi), ale emocje
takie jak wtedy, kiedy rzucamy na obrażenia, będąc na ostatnim hapeku, albo na
skradanie, albo na coś, raczej ciężko uzyskać gdzieś indziej.
Pisałam
ostatnio o tym, że pebeefy różnią się od tradycyjnych erpegów strukturą i z
tej właśnie różnicy wynika to, że w pebeefach gra się, owszem, na emocjach, ale
trochę innych. Czasem dłużej budowanych, czasem bardziej subtelnych, często
dotykających postaci bardzo głęboko i osobiście i rozkminianych o wiele
dokładniej niż mamy okazję robić to na żywo. Nie kumałam tego aż do
października poprzedniego roku, kiedy to MG w jednej z sesji, w które gram
zrobił naprawdę świetną rzecz. A potem okazało się, że on nie jest jedynym,
który potrafi się w ten sposób bawić. Nie wiem czy to kwestia szczęścia, czy
tego, że społeczność forum zrobiła się statystycznie starsza i mądrzejsza niż
parę lat temu, czy też po prostu ze względu na to, że jestem dość wybredna,
trafiłam zwyczajnie do dobrych sesji.
Wiem za to, że jeśli nie przejdę
do konkretów zacznę bełkotać, więc może przejdę. Opowiem Wam dzisiaj o trzech
postaciach i o tym, czego mnie w kwestii pebeefów nauczyły. Jest jeszcze
czwarta, ale z nią odkryłam coś innego, no i zasługuje na osobny wpis bo
strasznie ją kocham (jest najnowsza, więc to trochę miłość neofitki, ale nie
tylko).
Maja to ta postać, od której się
zaczęło. Gram nią w sesji inspirowanej Buffy (czy wiedzieliście, że jest coś
takiego, jak Buffy the Vampire Slayer RPG? Teraz już wiecie). Sesja miała
wzloty i upadki, a potem miała finał. To znaczy, scenę przed finałem, która
zawierała ostre rycie psyche postaci. Każdy to grał solo tak naprawdę
(właściwie każda, bo zostały nas wtedy dwie graczki), każda miała skrojony na
miarę koszmar.
A teraz kilka słów o Mai. Maja –
rozwiedzione dziecko. Maja – córka perfekcjonistki. Maja, która zdecydowanie
wolałaby mieszkać z tatą niż z mamą. Maja – królowa śniegu. Maja – złośliwa
sucz. Maja – twardo stąpająca po ziemi studentka informatyki, przybyła do
Paryża na Erasmusa. Maja, oczywiście, całkowicie odcina się od emocji, nie chce
emocji, jest wiecznie rozsądna i opanowana i w ogóle. Maja, która w ramach koszmaru
dostała konfrontację z rodzicami i w zasadzie poszukiwanie swojej tożsamości,
bo Maja – co odkryłam właśnie w tamtej scenie – zawsze definiowała się przez
bycie córką jednego albo drugiego z rodziców. I właśnie to odkrywanie i to,
jakie to było dla Majki traumatyczne i oczyszczające jedocześnie, sprawiło, że
strasznie mnie ta scena wciągnęła, nie mogłam się doczekać postów i naprawdę
przeżywałam to, co się z panną Tarkowską działo. Ale wiecie, to nie tak, że
miałam depresję, bo mojej postaci było źle, to było takie... „Ojaojaojaoja”,
połączone z wyobrażeniem tego, co Maja, Maja, która nienawidzi swoich uczuć i
trywializuje wszystko, co się z nimi wiąże, a już na pewno ten nieszczęsny
rozwód, musiała przeżywać.
Marion nie ma na imię Marion. Miała mieć na imię Marion,
na cześć Marion Cottilard, która wykonuje numer, który był dla niej inspiracją,
ale ostatecznie dostała inne imię i bardzo dobrze. Nie mogę o niej napisać
tyle, ile bym chciała, bo sesja, w której nią gram to zbiór solówek na zahasłowanych
forach i MG bardzo zależy, żebyśmy nie wiedzieli kto jest kim.
Sesja to sesja w klimacie noir, a
Marion jest najbardziej nieszczęśliwą postacią, jaką stworzyłam w życiu. Nigdy
nikogo nie kochała. Nikt nigdy jej nie kochał. Przez całe życie była albo
czyimś narzędziem albo zabawką, a kiedy wreszcie udało jej się wyrwać, sama
zrobiła sobie większą krzywdę niż ktokolwiek inny – i konsekwentnie robi ją
dalej każdego dnia. Do tego ma – miała – wrażliwą, ładną duszę artystki.
Możecie sobie wyobrazić, co się dzieje z postaciami o wrażliwych duszach w
konwencji noir.
Marion nie miała jednej sceny,
która by mnie przeszyła – przeszywała, bo jednak sceny w pebeefach potrafią
trwać długo – emocjami. Ona po prostu...
Hm, może tak. Piszę naprawdę
szybko i jako gracz wychowany na erpegach stolikowych zwykle nie mam problemu
pod tytułem „CO TERAS”. Posty graczowskie zajmują mi przeciętnie do dwudziestu
minut pisania. Ale nie przy Marion, a na pewno nie przy Marion na początku.
Jak ja kminiłam, nie wyobrażacie
sobie nawet. Siadałam. Dobierałam muzykę. Włączałam. Czytałam posta MG. A
następnie rozwiązywałam zagadkę pod tytułem „co to biedne stworzenie teraz
zrobi”. Z czym jej się to kojarzy. Która z miliona emocji przeważa. Jak ona ją
okazuje, bo nie wszyscy przecież okazują wszystko tak samo. Jak to napisać,
żeby nie wpaść w melodramat (jestem straszną przeciwniczką wypracowań o
emocjach postaci – to znaczy, kocham o nich mówić i jeśli MG mi powie „pisz
teraz o emocjach” to jestem szczęśliwa, ale poza tym to jest jednak strasznie
słabe w odbiorze). Jak to poprawić. Jak wyrzucić zbędne rzeczy. Wczuwanie się w
Marion i kreowanie jej to była naprawdę niesamowita sprawa. Teraz trochę mi już
osiadła w mózgu, większość rzeczy pisze się łatwiej, żeby nie powiedzieć od ręki,
ale wciąż dość często muszę się naprawdę zastanowić.
I świetne jest, że mam na to
czas. Że mogę sobie naprawdę starannie wykreować postać, po pierwsze tak
popieprzoną jak Marion, a po drugie tak ode mnie odległą. No i ten smutek,
który jej towarzyszy naprawdę gra.
Tak się złożyło, że kiedy Maja tłukła lustra, w których
odbijali się na zmianę jej rodzice, a Marion (to nie jest tak, że wszystkie
moje postaci mają imiona na „M” – Marion na przykład nie ma) przeżywała jedne z
najgorszych momentów w życiu (a to, wierzcie mi, jest coś), kiedy grałam
ogólnie naprawdę ciężkie klimaty, Mary akurat się zakochiwała.
To znaczy „zakochiwała” to nie jest to słowo, ale o tym
zaraz. Najpierw ją może przedstawię. Mary to postać do Gasnących Słońc. Ma
dwadzieścia dwa lata, jest Inżynierem, potężną psioniczką, w zasadzie geniuszem
(w tym akurat zorientowałam się już po tym, jak stworzyłam postać), agentką
Cesarskiego Oka (wywiadu znaczy) i nie, nie ma na drugie Sue. Tak się złożyło,
że znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, została uznana za
zagrożenie i porwana przez ukarskiego szamana. A potem rozwinęła syndrom
sztokholmski.
No i kiedy Maja i Marion
przechodziły swoje traumy, Mary traciła dziewictwo. Co było super również
dlatego, że stanowiły świetną odskocznię od ciężkich tematów, a grało się
przeradośnie.
Nie jestem fanką rozgrywania scen
erotycznych w RPG. W ogóle nie jestem fanką scen erotycznych (nie mylić z
seksem w fabule jako takim), niedopowiedzenia for the win. Chodzi o to, że
bardzo trudno to dobrze zrobić, często wychodzi niesmacznie albo śmiesznie, a
wyciemnienie w odpowiednim momencie ma po prostu klasę. Przy erpegu dochodzi do
tego kwestia, że gra się toto ze znajomym, co może być awkward, no i nie
zagrałabym raczej takiej sceny z kumplem. Ani w sesji na żywo, to znaczy, come
on. „Rozpina ci stanik i gryzie w ucho, co robisz?”?
Oczywiście wiedziałam, że Mary
prędzej czy później się z Rivenem prześpi, bo to młode dziewczę, ciekawskie i
entuzjastyczne, a Riven to enpec przystojny, charyzmatyczny i naprawdę
stworzony do zawracania dziewczętom takim jak moja Marysia w głowie, bardzo dobrze
zresztą wykreowany. Ale byłam przekonana, że będzie jak zwykle, cmok – cmok i
jakieś zgrabne zdanie z serii „było miło” albo „a potem nie mówili już nic”.
Albo „kiedy już skończyli, zabrali się za naprawianie tej maszyny”.
Nie pamiętam już jak to się stało,
że nie strzeliłyśmy ściemki po Romantycznym Pocałunku, to chyba po prostu
kwestia tego, że tylko wtedy padło pytanie o to, czy skaczemy dalej, a że moja
strefa komfortu w opisywaniu tych scen kończy się na drugiej, nie
pierwszej bazie, stwierdziłam, że możemy iść dalej.
A potem okazało się, że to jest
scena z tych, w których naprawdę rozwija się postać. Mary jest jednostką, która
pierwsze piętnaście lat życia spędziła w wiosce, w której najbardziej
zaawansowanym wynalazkiem były żarówki w kościele, następne trzy ryjąc jak
szalona u Inżynierów (wiecie, uczyć się jednocześnie alfabetu i budowy silnika
rakietowego to nie takie hop-siup), a następne trzy w niewoli. Jest bardzo ciekawa
świata i podchodzi do niego entuzjastycznie, bo wreszcie może go poznać, ale
jednocześnie dość niepewna i nieśmiała, boleśnie zdaje sobie sprawę z tego, że
wywodzi się z chłopstwa i jest nieobyta. A do tego jest najmłodsza z dziewiątki
rodzeństwa i ma wciąż sporo dość dziecinnych zachowań. I obserwowanie jak te
wszystkie warstwy niepewności i ograniczeń społecznych schodzą z niej razem z
ubraniem, jak zostaje tylko młoda, pewna siebie, odważna kobieta, którą Mary
jest pod tym wszystkim – to było po prostu osom. No i nie bez znaczenia
pozostaje to, że scena była bardzo pozytywna.
Jak tak teraz patrzę na te trzy
postacie, to – chociaż w wypadku Mai chciałam pisać o traumie, w wypadku Marion
o smutku, a w wypadku Mary o seksie, to wszystkie te historie sprowadzają się
do jednego – do odkrywania postaci. To „k” nie jest tam przez pomyłkę. Kreujemy
postacie dość starannie i przepuszczamy je przez sytuacje, które na żywo ciężko
uzyskać nie grając jeden na jeden i które są albo mało atrakcyjne z punktu
widzenia tradycyjnych sesji, albo po prostu wymagające – żeby dobrze wybrzmiały
– więcej czasu i namysłu. I w pewnym momencie, jeśli postać jest dobra,
zaczynamy ją właśnie odkrywać. Można by powiedzieć, że to, co graliśmy i
wymyśliliśmy okazuje się odpryskiem głębszej i bogatszej struktury, ale to
działa trochę w drugą stronę. To, co gramy i wymyślamy tworzy postać, żywą,
ciekawą i niejednokrotnie będącą niespodzianką dla nas samych, czasem
„samoprowadzącą się” (ile razy mówiłam i ile razy do mnie mówiono „to nie ja,
to postać, ja tu tylko piszę”).
Jasne, na żywo też się zdarza. I
w LARPach, w LARPach bardzo, jak się wejdzie w rolę, przecież nie myśli się
wtedy jak ułożyć kwestię, tylko się zwyczajnie gra. Natomiast pbfy dają
możliwość poznawania postaci w innych, bardziej intymnych sytuacjach i na
innych, tak jak pisałam na początku, wolniejszych emocjach.
Natomiast każdemu, kto po
przeczytaniu tego tekściku wyobraża sobie sesje pbf jako jakiś erpegowy
odpowiednik słabej dramy, w której nic się nie dzieje chciałam dać w łeb i
powiedzieć, że Majka przetrwała zmasowany atak wampirów na akademik i zabiła
demona, a obecnie przeżywa inwazję zombie w galerii handlowej, Marion bada (to
nie to słowo, ale rzecz jest skomplikowana) sprawę morderstwa, zaś Mary buszuje
z Rivenem po kanałach na Leminkainen, kilka kilometrów pod ziemią, szukając
brata oraz artefaktów Urów i kminiąc jak pozbyć się złej sztucznej
inteligencji.
A dla ciekawskich:
Vampire
Slayers by Vrai
Gasnące
Słońca - Dzieci Bogów by mroczek
Marvel Noir by Vrai
(jak się chce poczytać, to należy się uśmiechnąć do MG po hasła)
PS: dobra, ok, to wszystko było po to, żebym mogła sobie poopowiadać o moich postaciach, bo, jak każdy gracz, po prostu to uwielbiam. Ale udawajmy, że jest w tym coś jeszcze, będzie fajnie.
PS: dobra, ok, to wszystko było po to, żebym mogła sobie poopowiadać o moich postaciach, bo, jak każdy gracz, po prostu to uwielbiam. Ale udawajmy, że jest w tym coś jeszcze, będzie fajnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz