Dlaczego kochamy i nienawidzimy fantasy

I do dziś niczym tak nie gardzę jak grafikami Royo
Gardziłam fantasy przez pół życia. Oczywiście ze szlachetnymi wyjątkami - Władca, Ziemiomorze, Wiedźmak, później Szerer (czy mówiłam już kiedyś, że jestem fangirl Kresa?) takie tam - ale poza tym, od mojego traumatycznego spotkania z Mieczem Prawdy, byłam zdania, że jeśli książka jest fantasy to jest to chłam i że fantasy to się nadaje tylko do erpegie (i cRPG, bo jednak co Dragon Age to Dragon Age, kocham tę grę), bo w erpegie nie chodzi o to, żeby stworzyć oryginalną historię wysokiej jakości tylko o to, żeby się dobrze bawić w trakcie.

Grę o Tron (będą niewielkie spoilery pierwszego sezonu serialu) hejtowałam zatem długo, wytrwale, namiętnie i na ślepo. To znaczy, nie na ślepo, obejrzałam pierwsze dwa odcinki. Obejrzałam. Przewróciłam oczami, myśląc sobie "Jezu, wiem co będzie dalej, a jak będę chciała obejrzeć pornosa, to na litość dowolnych bogów, obejrzę pornosa". I dalej nie oglądałam.

No bo come on. Szlachecka córka, która nie lubi sukienek i strzela z łuku lepiej od brata? Jej siostra, której w głowie tylko haft i rodzenie dzieci? Piękne, niewinne dziewczę sprzedane za mąż barbarzyńcy, który to dziewczę OCZYWIŚCIE na dzień dobry gwałci? Okrągły, dobroduszny, rubaszny król? Jego żona - suka, do tego w kazirodczym związku z bratem? Bękart, syn tajemniczej matki, z wilkiem-albinosem? Nie no, serio. Jak to się mogło potoczyć?

No, ale minęły dwa lata. Minęły dwa lata i małżonek mojej siostry zaczął mi zachwalać serial, a jest on człowiekiem, którego zdanie cenię. Zaczęłam więc rozważać zobaczenie całości, nie były to jednak rozważania na tyle silne, żeby sobie tę serię, całkowicie legalnie oczywiście, skołować. Potem jednak najstarszy z moich braci powiedział mi, że obejrzał i że super, piękne i w ogóle i zacytował mi dwa zdania.

"There is only one god, and his name is Death. And there is only one thing we say to Death: not today"

Wtedy stwierdziłam, że dla tych dwóch zdań mogę przemęczyć i trzydzieści godzin serialu fantasy, którym jarają się całe internety. Serialem, sagą i ich Mrhocznością i Bruthalnością.

Wiecie, ja pamiętam czasy kiedy ludzie się jarali mrocznością, brutalnością i realizmem Achai. Nie można się chyba dziwić, że jak słyszę, że saga jest mroczna i brutalna i o prawdziwych ludziach to robię się podejrzliwa. Znaczy, podejrzliwa. Skreślam ją z miejsca po prostu.

And here I am, jak to mawiają anglojęzyczni, miesiąc później, po wieczorze opłakiwania Khala Drogo, co do którego po pierwszym odcinku byłam pewna, że będzie stereotypowym Złym Złym Złym Barbarzyńcą maltretującym małżonkę i że spadnie na niego sprawiedliwa zemsta.

No i - ponieważ GoT wzbudził we mnie sporo emocji, ponieważ po drodze zdarzyły się też teksty fantasy, które mimo wszystko również je wzbudzały, ponieważ prowadzę sesję w uniwersum Dragon Age, która też budzi emocje i mam na koncie parę innych rzeczy w tej konwencji, zastanowiłam się dlaczego. No wiecie, jeśli mam być ze sobą zupełnie szczera, nic nie pobudza wyobraźni tak jak fantasy właśnie. Niczego - wnioskuję po mnie, moich graczach i szalejących na punkcie GoTa internetach - nie widzi się w głowie tak dobrze. I, mimo upływu lat, nic mnie nie jara tak jak smoki (och, Urszulo LeGuin, gdzie i kim byłabym bez ciebie?).

Więc dlaczego? Dlaczego "not today" w świecie fantasy otwiera mi głowę na tyle scen i możliwości, czemu jak usłyszę, że ten tekst pada w świecie Grze o Tron, to po prostu czuję klimat i przeczuwam za tym historie i bohaterów, które i których chcę poznać, a gdybym usłyszała o tym w kontekście filmu s-f czy nawet moich ukochanych Avengersów, to poprzestałabym na "SO COOL"?

Mroczna Wieża Kinga w całości leci na tym, o czym piszę
Odpowiedź w zasadzie nie jest trudna, tak mi się wydaje. Po prostu wyobraźnia od zawsze żyje w fantasy. Pierwsze historie jakie w większości poznajemy to opowieści o księżniczkach i rycerzach, pierwsze rzeczy, jakie sobie wyobrażamy to wieże na szklanych górach, miecze i magiczne stoliki. I wiecie, wtedy nie ma "a, sztampowa postać". "A, było". Nie, mamy pięć, siedem, dziewięć lat, wszystko jest nowe i wszystkim się przejmujemy, bo kiedy jesteś dzieckiem - mam sporo do czynienia z dziećmi i wiem - historie nie są zmyślone. Jak ktoś ci mówi, że dawno dawno temu żyła księżniczka, to ona żyła. Jak ci piszą, że pani Darling miała ukryty w kąciku ust pocałunek, to to nie jest metafora, ja czytając Piotrusia Pana dokładnie wiedziałam jak ten pocałunek wyglądał. Jak słyszysz, że stary sługa miał serce spięte trzema żelaznymi obręczami, bo pękło mu kiedy pan zamienił się w żabę, to nie zastanawiasz się nad tym, że przecież tego się nie da zrobić, ani tym bardziej nad tym, że skoro pękają mu te obręcze pod koniec baśni to powinien nie żyć, albo przynajmniej zostać Iron Manem, bo odłamki to smutna sprawa. Bierzesz wszystko na wiarę, wszystko przeżywasz i wszystko jest prawdziwe.


Więc w zasadzie fantasy jest dla wyobraźni jak powrót do domu, w każdym razie dla mnie i dla ludzi, z którymi miałam styczność. Dlatego chyba tak łatwo zaangażować w nie czytelnika - a dlatego, że łatwo zaangażować powstaje w nim tyle chłamu, bo faktycznie, jeśli będą w tym elfy, to ciemny lud to kupi. A właściwie - jeśli będzie w tym magia i miecze, to ciemny lud to kupi. Więc leci się po schematach, przejaskrawia, pisze się takie bajki-tylko-że-nie i autorzy chyba nawet nie do końca zdają sobie sprawę z tego, co robią, bo sami się chowali na słabych książkach i nie do końca umieją stworzyć coś innego. W efekcie powrót często bywa bolesny. Wracasz i okazuje się, że to, co kiedyś cię zachwycało, czym żyłeś, to w zasadzie taka jarmarczna wydmuszka. Mówimy wtedy "wyrosłem z fantasy". Albo "wyrosłam". Mówimy "fantasy jest dla frajerów, którzy nie potrafią się zmierzyć z własnym życiem i uciekają w naiwne bajki".

No, ale potem pojawia się taki Martin. Znaczy, dobra, Martina jako takiego jeszcze nie znam, znam serial. Więc pojawia się Gra o Tron. I nagle okazuje się, że tak, twój dom, ciągle żyje. Dorósł z tobą. Że tam są prawdziwe historie, nie odbicia odbić stereotypów. I prawdziwi ludzie, którzy mają wiarygodne motywacje (wciąż jestem pod wrażeniem tego, że nawet wiedźma, która skrzywdziła mojego ulubieńca miała i sens i zajebistość w sobie przez chwilę), którzy dorastają i się zmieniają (gdyby mi ktoś powiedział, że poczuję sympatię do Sansy to bym go wyśmiała). I prawdziwe dramaty, prawdziwe wybory, prawdziwe, niebajkowe wojny, których historię pisze Martin, nie zwycięzcy, więc widzimy je w całej, hm, glorii i chwale. A w zasadzie ich braku.

A do tego wszystkiego: smoki!

All hail Daenerys Targaryen, one and only true heir to the Iron Throne!

Trzeci Iron Man i sztuka porażki

Jest w nowym Iron Manie scena...
...a, jeśli ktoś jeszcze nie widział, pewnie są tacy - będą trochę spoilery. Ale nic wielkiego.

Więc jest w nowym Iron Manie scena - dokładnie to sekwencja trzech scen - która była dla mnie niesamowicie inspirująca erpegowo. Ja w ogóle bardzo często oglądam filmy pod kątem erpegie, raz dlatego, że jestem skrzywiona i to we mnie siedzi, dwa - uważam, że to, co jest w dobrym kinie akcji i przygodowym to zwykle mniej więcej to, czego chcą gracze. Postaci, które są cool, niesamowite przygody, postaci, które są cool, sceny akcji, spektakularne wybuchy, one-linery i postaci, które są cool. Postaci, wokół których koncentruje się historia, które błędy popełniają z niewiedzy albo braku doświadczenia, które są, w pewnym specyficznym sensie, niewinnne. To znaczy, jasne, można grać bezwzględnym zabójcą, można grać fanatyczną inkwizytorką (miałam taką postać do Gasnących Słońc i uwielbiałam ją, chociaż wydłubywała heretykom oczy śrubokrętem), ale nie bezwzględnym zabójcą, który robi głupoty. Imidż ponad wszystko. Mniej więcej o tym pisałam w poprzedniej notce (którą opublikowałam również na Strefie - wersja strefowa ma ten plus, że jest pod nią bardzo fajna dyskusja). Co jest o tyle zabawne, że nie minął chyba tydzień, kiedy pojawiło się coś, co trochę zmieniło mój pogląd. Ktoś. Tony Stark.

Tony Stark, który staje przed swoim samochodem, odwraca się do tłumu dziennikarzy, grozi terroryście, organizacji terrorystycznej właściwie, podaje swój dokładny adres domowy, rzuca telefonem i odjeżdża w siną dal.

I kilka godzin później traci dom, mnóstwo sprzętu, prawie życie, prawie ukochaną, wszystko.

Naprawdę jestem skrzywiona, bo moją pierwszą myślą kiedy zobaczyłam tę scenę, było to, co by zrobili niektórzy gracze, których znałam gdyby im zrobić taki numer. Co ja bym zrobiła jako gracz, gdyby się okazało, że moja postać przeceniwszy własne możliwości prawie zabiła kogoś kogo kocha (tak się składa, że akurat mam tam gdzie gram bardzo angażujące wątki miłosne; to jest w ogóle straszna tautologia, jest coś takiego jak nieangażujący wątek miłosny?). Prawie to słyszałam w głowie, że przecież gramy epicko, że to niesprawiedliwe, że oni nie wiedzieli, że to w ogóle była niewiedza gracza, nie postaci, źle poprowadzone na pewno, bo MG powinien zadbać żeby gracze znali swoje możliwości, to znaczy możliwości postaci i w ogóle i przecież RPG to nie MG vs BG, jak tak można.

Przejaskrawiam, tak, ale myślę, że każdy spotkał w życiu przynajmniej jednego gracza, w wypadku którego to nie przejaskrawienie, to prawda. I każdy, jako gracz, przynajmniej raz myślał coś w tym stylu.

Po filmie doszłam do wniosku, że kiedy moi gracze będą dostawali w pysk od świata za własną głupotę, przepraszam, głupotę własnych postaci, to będę im przypominać Iron Mana trzy. Co było dla mnie o tyle ważne, że okazało się, że jednak potrafię sama przed sobą uzasadnić jako MG dawanie postaciom w mordę światem kiedy zrobią coś, co jest z mojej perspektywy idiotyczne.

Ogólnie jestem zwolenniczką pomagania graczom w tworzeniu postaci, jakie sobie wymyślili. Jeśli mam w ekipie dziewczynę, która chce grać uroczą bardką, ale wychodzi jej jakiś prymitywny pasztet, bo nie ma wyczucia, to rzucam jej na tę charyzmę i odgrywam świat tak, jakby naprawdę była uroczą bardką. Trudno. To znaczy, nie zawsze umiem, bo nauczyłam się od jednej MG kochać moich enpeców i czasem nie potrafię ich wykrzywić pod gracza, ale wiem, że powinnam tak robić.

Ale kiedy myślałam o Tonym Starku (który, swoją drogą, tak pięknie uratował w tamtej scenie Potts, ubierając ją w tę zbroję, borze szumiący, to było takie cudowne - można być fajnym gościem nawet po tym, kiedy się popełni kolosalne głupstwo, gracze często o tym zapominają, ja na pewno) i o tym, jak zaimplementować scenę ataku na jego rezydencję do erpegie tak, żeby mieć czyste sumienie, zorientowałam się, że przecież nie tylko gracz widzi swoją postać, nie tylko on tworzy jej historię i nie tylko on decyduje o tym, kim ona jest i będzie. Dziwne, że mi to umykało, bo w zasadzie od dość długiego czasu kładę spory nacisk na to, że postać to wspólna kreacja MG i Gracza (miałam o tym w ogóle napisać z perspektywy gracza właśnie). I, o ile pomaganie graczom w tworzeniu postaci, które sobie wymarzyli jest fajne, to zaaplikowanie na to wymarzenie skaz i błędów, których gracz nie przewidział i nie umieścił w swoim graniu specjalnie, w ogóle wzbogacenie wizji postaci gracza o to, co odbiera MG może dać efekty, których głaskanie po główce i pomoc nie da, a które będą tak, nie bójmy się tego słowa ani tej pisowni, OSOM jak atak Mandaryna (khem...) na siedzibę Tony'ego Starka.

Och, wiem, nie odkryłam Ameryki. Właściwie to odkryłam dla siebie na nowo to, co wie intuicyjnie każdy MG kiedy zaczyna prowadzić, ale po pierwsze odkrywanie na nowo jest fajne, po drugie to jest mój blog, mój erpegowy pamiętniczek i po to jest, żebym mogła tu pisać takie rzeczy, po trzecie muszę to mieć napisane, żeby pamiętać o tym również jako gracz, po czwarte trzeci Iron Man to naprawdę, naprawdę fajny film.