Zawsze miałam problem z pościgami.
Po prawdzie to zawsze miałam problem z dynamicznymi scenami, ale walkę –
jako element pojawiający się na niemal każdej sesji – jakoś ogarnęłam.
Nie jestem z niej szczególnie zadowolona, ale utrzymuje się na w miarę
przyzwoitym poziomie i (bardzo) mozolnie podciąga się w górę przy każdej
sesji, na której skupiam się na „warsztacie” MG na tyle, by być
świadomą, że go stosuję.
Pościgi jednak nie występują tak często i zawsze były mi solą w oku.
Bo wiecie – staram się prowadzić, jak to się ładnie mówi, filmowo (bez
względu na to czy komedie, sensacyjniaki czy dramaty). W filmach pościgi
z reguły związane są z napięciem wynikającym z braku czasu i
konieczności podejmowania przez bohaterów szybkich decyzji.
Za napięcie odpowiada z reguły na sesji rzucanie kostkami (tak, tak, MG
też, ale uprośćmy chwilowo, co? I tak wszyscy wiemy o co mi chodzi,
prawda?), ale rzucanie kostkami ma ten minus, że gracz rzuca i widzi czy
mu wyszło czy nie – i tu napięcie się kończy, a ja zwykle
nieszczególnie umiem je dalej pociągnąć.
Potrzeba jednak jest matką wynalazków. Oczywiście moja potrzeba nie była
szczególnie silna – fajnie jest być coraz lepszym MG, ale bez przesady –
nie była silna dopóki nie pojechaliśmy z dwójką moich graczy na majówkę
w góry Stołowe.
Generalnie Władca Pierścieni. Tapety z windowsa. Lasy
fantasy. Strumyczki (nad jednym obozowaliśmy), skały, malownicze,
porośnięte mchem kamienie, ruiny zamków, więcej skał, kamieniołom, za
który jak sądzę niektórzy scenografowie z Hollywood mogliby zabić… Cud,
miód, orzeszki.
I ja, nerd ostateczny. Jak bowiem inaczej nazwać osobę, która wstawszy
rano i zobaczywszy okolicę (polanka, strumyczek, kamienny mostek, las,
piaszczysta polna droga) po raz pierwszy – bo na miejsce przybyliśmy
nocą, w deszczu i wykończeni, a jeszcze namiot trzeba było rozstawić,
więc generalnie niewiele widziałam), więc jak nazwać osobę, która
wstawszy i zobaczywszy myśli sobie „rany, poprowadziłabym fantasy”?
No właśnie. Nerdem ostatecznym.
Cały problem polegał na tym, że to były warunki polowe. Nie to, że nie
wzięłam kości – zawsze biorę – ale jak sądzę większość z nas próbowała
kiedyś grać przy ognisku. To nie działa. Kości się gubią. Nic nie widać
na karcie. Albo karta idzie z dymem. Rzucanie trwa wieczność. Generalnie
nic z tego.
To może poprowadzę bez kostek, pomyślałam.
Tak. Fantasy bez kostek. Fantasy. Bez. Kostek. Z moim, zawsze grającym
wojownikiem, bratem. Z moją powergamerską przyjaciółką zwaną niekiedy
10k12 od poziomu, do którego rozwinęła leczenie w czasie swojej
pierwszej kampanii w Deadlandsy. Fantasy. Fantasy w uniwersum Dragon
Age’a do tego (co? łatwy do wyjaśnienia świat, wiem gdzie co jest, znam
NPCów i wiem co się gdzie dzieje). Fantasy, konwencję, która kojarzy się
głównie z mieczami. Mało tego, fantasy w lesie – w mieście byłoby
jeszcze do ogarnięcia.
No trudno, stwierdziłam. Niech będzie bez kostek. Ale napięcie musi być.
Wzięłam zeszycik i pióro. Siadłam na kamiennym mostku, który nie był tak
wygodny jak można by wnioskować z filmów. Potem pod mostkiem, ale tam
było jeszcze mniej wygodnie, więc przesiadłam się na pobliski kamień.
Potem znowu na mostek, który z trojga złego był najlepszy.
I wymyśliłam.
W chwilach szybkiej akcji – przydało się to głównie podczas początkowego
pościgu, bo potem gracze szlajali się po lesie by w końcu nienajmądrzej
zginąć – prowadzili gracze… Ale na czas. Każde miało dziesięć sekund na
opisanie tego, co się dzieje i co robią postaci – potem inicjatywę
przejmowało drugie, bez względu na to, w jakim momencie to pierwsze
przerwało – zwykle w połowie słowa lub zdania – i tak do końca pościgu.
„G1: - …i biegniemy żeby schować się do karczmy!
G2: - To ta karczma, w której zawsze piją strażnicy, łapię ją za rękę i wciągam w…
G1: - Ślepy zaułek, idioto!”
To był, precz z fałszywą skromnością, najlepszy pościg jaki widziałam w
erpegie. Nigdy nie widziałam, żeby gracze moi tak dobrze się bawili przy
takiej scenie, zresztą oni też tego nie pamiętają i wspominają do dziś.
Było to jedno z większych moich osiągnięć erpegowych i, jak wszystkie
inne, wywołało lawinę – bo oczywiście bawienie się tempem i czasem
narracji można wykorzystywać w mnóstwie innych rzeczy, które były moimi
erpegowymi Nemezis… Ale o tym może innym razem.
Tym razem dodam jeszcze, że jestem przekonana, że w prowadzeniu pościgów w ten sposób świetnie sprawdziłby się zegar szachowy (w przypadku braku takowego, o zmianie narratora informuje i czas mierzy MG)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz