O dowódcach i nudzących się graczach

Tekścik pojawił się najpierw na moim polterblogu,  stwierdziłam, że poprzenoszę parę rzeczy stamtąd tutaj, żeby pusto nie było ;)

Gram od lat. Ośmiu zdaje się, albo dziesięciu, ale raczej ośmiu i przez większość tego czasu byłam MG (wygodny skrót, nie trzeba się rozdrabniać na mistrzów i mistrzynie ;-)). Z przyczyn różnych, kwadratowych i podłużnych, głównie dlatego, że mnie to najmniej przeszkadzało, miałam największe doświadczenie w ekipie albo otoczenie było przeświadczone o tym, że wymyślam najlepsze historie bo przecież zawsze wygrywam w Munchausena (pamiętajcie – to ostatnie wcale, ale to wcale nie czyni dobrego MG). Przez większość tego czasu byłam mistrzem złym, potem przyszedł przełom, w czasie którego odkryłam że im więcej człowiek zwali na graczy, tym bardziej wszyscy są szczęśliwi, i w wyniku tego przełomu stałam się MG przeciętnym z przebłyskami dobrości w postaci dwóch kampanii i jednej wyjątkowo udanej sesji.
Wiedziałam co robię źle i nie bardzo mogłam sobie z tym poradzić. To znaczy, robiłam źle wiele rzeczy, kiepskie przygotowywanie się do sesji było jedną z nich i na tę mogłam coś poradzić, ale nie była ona głównym moim problemem. Głównym problemem była aktywizacja graczy.

A miewałam różnych. Czujących klimat, nie czujących klimatu, upartych, uległych, cichych, głośnych, ogółem – dobrych i niedobrych, piszę to z całą świadomością niepoprawności politycznej zawartej w sformułowaniach „dobry gracz” i „niedobry gracz”, bo przecież wszyscy gracze są dobrzy, tylko każdy inaczej.
Otóż nie, nie sądzę, żeby byli – chociaż faktycznie częściej zdarzają się kiepsko stworzone i prowadzone postaci niż kiepscy gracze.

Głównym problemem mojej drużyny był właśnie fakt, że moi gracze byli tacy różni. Była dziewczyna, która zawsze miała bardzo aktywne, doskonale przemyślane i konsekwentnie prowadzone postaci, była dziewczyna, która miała hiperaktywne, w miarę przemyślane i przyzwoicie prowadzone postaci, hiperaktywny chłopak z niezłą postacią, w której konsekwencja potrafiła posypać się ostro i dwóch do trzech graczy, którzy, mimo dużych chęci i sporej pracy nad postacią głównie siedzieli i się nudzili, żywe wyrzuty sumienia. No, niekiedy ożywiali się na walki, ale wiecie jak to jest z walkami, kiedy prowadzi baba. Starałam się, żeby była jedna na sesję, ale czasem po prostu wylatywało mi to z głowy.

Prowadząc drużynce pięciu do sześciu osób (w wieku podówczas piętnaście – dwadzieścia, dodajmy), z czego trzy są hiperaktywne, ciężko jest zadbać o aktywizację wszystkich, mówiłam to chłopakom nie raz. Nie mogłam pozostałym graczom zabronić składania deklaracji ani zacząć ich olewać, rozmowy z bardziej aktywnymi z graczy nie bardzo przynosiły jakikolwiek skutek. Poza tym, bezpośrednie pytanie „co robisz?” potrafi zestresować – „ktoś czegoś ode mnie wymaga, Jezusmaria, wszyscy coś robią tylko nie ja, litują się nade mną, nie jestem dobrym graaaaczeeeeeem”. Aktywizacja pozostała więc dla mnie problemem, na który nie znalazłam rozwiązania – na pozostałe wcześniej czy później mi się udało, to czy je zawsze stosowałam to już inna sprawa.

Ostatnia kampania, jaką prowadziłam – tak się złożyło, że graliśmy akurat w Gasnące Słońca – mówiąc oględnie nie była najlepszą w moim życiu. Było, oczywiście, dużo emocji, mechanika GSów, którą uważam, proszę się nie śmiać, za skończenie idealną, bardzo je wspiera, niewiele jest rzeczy bardziej emocjonujących niż rzut k20, masa śmiechu, awantury i przygody, ale było również częste zmienianie nieudanych postaci i ratowanie drużynce tyłków za pomocą zbyt często pojawiających się bogów z maszyny, co nie bardzo mi zwykle odpowiada. No i był – dlatego się tak rozpisuję – dowódca.

Dowódca był moim eksperymentem, postanowiłam bowiem dać jednemu z mniej aktywnych – i wyraźnie niezadowolonych ze swojej małej aktywności – graczy postać, od której będzie coś zależało, która zwyczajnie będzie musiała być aktywna. Long shot tak zwany, bo – umówmy się – nikt nie lubi dowódców (drużynka w wieku 15 – 20, przypominam, to z reguły nie jest ten etap, kiedy docenia się postaci w stylu commodora Norringtona – został w końcu commodorem, prawda? - preferuje się raczej Jacka Wróbka).

Chłopak się nie sprawdził. Nie sprawdził się kompletnie, totalnie, absolutnie i mogłabym tu przywołać jeszcze kilka przymiotników, ale wiecie chyba o co mi generalnie chodzi. Postać była porażką, drużyna się rozpadała, nadaktywność nadaktywnych graczy była jeszcze bardziej ewidentna, nieaktywność nieaktywnych takoż, a wyczyny drużyny były zwyczajnie nierealne, a że MG, czyli ja, miała miękkie serce, nie ubiła rzeczonej drużyny ani przy pierwszej, ani przy drugiej, ani przy dziesiątej głupocie, dekonstruując tym samym świat i dając drużynce poczucie bezkarności, które jest w gruncie rzeczy nudne.

Nie było to co prawda powodem dla którego przestaliśmy grać. Ba, nie przestaliśmy, był jeszcze jakiś kawałek w Siódme Morze potem, ale jakoś nie trafiło. Następnie doszło do dość długiej przerwy bo ja prowadzić nie miałam czasu a nikt inny nie chciał, po czym – po roku – moi wyposzczeni gracze (ogromny plus graczy z liceum swoją drogą – są wyposzczeni po miesiącu bez sesji, co tu mówić o roku) uznali, że koniec tego, gramy. Co z tego, że koniec roku, gramy. Mogę nie prowadzić, poprowadzi R.. Zdarzały mu się przecież już jednostrzały, jest drugi co do starszeństwa i w ogóle. Gramy. Musimy grać.

Byłam wniebowzięta, bo w ostatni nie-jednostrzał w swoim życiu zagrałam chyba pięć lat temu, a jednostrzały szczerze mówiąc mnie nie kręcą. Lubię się zżyć z postacią, pozgłębiać, poeksplorować, poprzeżywać przygody a potem je powspominać, rozwinąć ją, postać znaczy, zmienić jej psychikę pod wpływem wydarzeń i w ogóle ach. Jak to baba ;-)

Ponieważ więc była to pierwsza okazja od dawna, prawdopodobnie również ostatnia w tej ekipie, no i ponieważ trochę mi się stosunek do typów bohaterów i sposobów grania zmienił przez lata, uznałam, że tym razem zagram postacią kompletnie nie w moim stylu.

Zasadniczo zwykle kiedy tworzę postaci, wszyscy wiedzą jakie one będą. Nie mogę się oprzeć wadzie „drobny”, jakkolwiek twórcy systemu by jej nie nazwali, swoją drogą to żadna wada. „Gibkość” i „zwinność” prezentują się na karcie postaci tak pociągająco, że ołówek sam dopisuje tam kolejne punkty. Jeśli nie daj borze jest tam „akrobatyka”, to prawdopodobnie będę tam miała co najmniej dwa, jeśli nie trzy punkty. Otwieranie zamków. Zwinne palce, oczywiście, no bo zawierają magiczne słowo na „z”. No, te dwie ostatnie umiejki niekiedy nie występują – poza graniem złodziejkami grywam bowiem mechanikami i wtedy z bólem poświęcam akrobatykę na rzecz bycia najlepszym-mechanikiem-wynalazcą-technikiem-albo-informatykiem-na-całym-świecie, tysiąc razy lepszym niż wszyscy inni razem wzięci. W miarę, oczywiście, skromnych lub nie, możliwości, jakie daje mi (ha, ha) mechanika systemu. A, no i one zawsze, zawsze bezwarunkowo muszą być dziećmi ulicy, im gorszy plebs i większa patologia tym lepiej. Ale, oczywiście, są wesołe, pogodne, rozgadane, mają dobre serduszka i kompletnie nie umieją się zachować.

Istnieją oczywiście pewne wariacje, trochę przesadziłam z profesjami, chociaż faktycznie złodziejki i mechanicy są moimi ulubionymi, ale zasadniczo chyba łapiecie typ.

Lena Al-Malik (wy, niezaznajomieni z GSami, jeśli tam jesteście – Al-Malikowie to szlachta), dyplomata idealny, zimna, wysoka, wyniosła, ambitna chorobliwa perfekcjonistka kompletnie do niego nie pasuje. Ale nie o to chodzi w tym wpisie, do którego sedna z mozołem zmierzam. Otóż moje pierwsze zdanie przy tworzeniu drużynki (a wypowiedzenie go wymagało naprawdę sporych jaj – metaforycznych znaczy), brzmiało „ja chcę grać dowódcą”.

Zagraliśmy do tej pory jeno prolog. I to taki naprawdę prolog – przylecieliśmy na asteroidę, znaleźliśmy wrak statku, otworzyliśmy przejście do środka asteroidy, koniec. I jestem wniebowzięta. Mój problem z aktywizacją graczy wreszcie został rozwiązany.

Jako MG nie bardzo mogłam powiedzieć „ty to umiesz to ty to zrób” - nawet NPCem średnio to wygląa. Jako dowódca – bez problemu. Pamiętam kto jest specjalistą od czego i po prostu ordynarnie rozdzielam questy. Każdy, ze spowiednikiem włącznie (ojcze, czy zechcesz pobłogosławić nasz statek przed odlotem?) ma swoje zadanie. Każdy ma swoje scenki. Nikt się nie denerwuje, że robię coś na siłę i odgórnie, albo że się lituję, bo nie ma co robić. Nie, ja mam postać, której jedyną aktywnością jest rozdzielanie zadań i patrzenie jak inni je wykonują (najlepiej patrzenie z wyższością i narzekanie), więc nie mogą mieć mi tego za złe ani czuć się niezręcznie. Mało tego – czują się docenieni.

Właściwie jedyną rzeczą, jakiej gracz chce na sesji jest to, żeby JEGO postać była ważna. Żeby każdy myślał o JEGO postaci. Żeby JEGO postać cierpiała. Żeby nad JEGO postacią pastwili się wrogowie. Żeby umiejętności JEGO postaci pomogły reszcie wyjść z tarapatów. Jeśli jest aktywny – szuka tego sam, jeśli nie jest – czeka, aż świat mu to zaoferuje, z tym, że jeśli oferuje mu to przez MG, zwykle dochodzi do paniki.

Mistrzowie, dawajcie drużynkom dowódców. Wybierajcie ich uważnie – nikt nigdy nie przyzna się, że chce być szefem, wszyscy wolą być buntownikami, już o tym mówiłam – ale wybierajcie. Bierzcie na stronę, spiskujcie, konfabulujcie, zróbcie sobie agenta w drużynie. Jasne, że fabuła będzie szła szybciej a podejmowanie decyzji znacznie się skróci (wiem, że są tacy, którzy uznają to za plus, ale ja uwielbiałam kiedy postaci graczy przez trzy godziny obmyślały plan, a ja wiedziałam, że jednak nie przygotowałam za mało materiałów do sesji – wręcz przeciwnie), ale będziecie mieli graczy zadowolonych jak nigdy.

Inną rzeczą, która sprawia mi dziką frajdę jest granie na drużynę. To znaczy, nie tworzę swojej bohaterki... To znaczy nie no, tworzę, Lena ma swoje wątki, swoje demony i wszystko to, ci gracze lubią najbardziej, ale staram się odgrywać nie tylko zarąbistą postać, która jest najfajniejszą ze wszystkich postaci w całej drużynie, a postać, która daje innym pole do popisu. Postać, której można nie lubić. Dowódcę, przeciw któremu można się buntować i którego rozkazy wykonuje się z zaciśniętymi zębami, bo to niesprawiedliwe, że ta głupia laska, która potrafi tylko gadać z arystokratami traktuje mnie jak śmiecia tylko dlatego, że urodziła się pod takim a nie innym nazwiskiem i ma romans z jakimś tam hiper ważnym hrabią.

No, ale granie na drużynę – czyli granie właściwie bardziej NPCem niż BG to jest materiał na osobny tekst, pewnie mniej dygresyjny i bardziej konkretny niż ten.

Cóż, podejrzewam, że gdzieś tam są Mistrzowie tacy, jak ja, którzy nie mogą sobie poradzić z włączaniem graczy w rozgrywkę. Proponuję im taki patent. Myślę, że zadziała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz