Żar


Nigdy nie jarałam się Zajdlami (innymi nagrodami literackimi też nie), głównie dlatego, że nie znałam nominowanych dzieł. Nie czułam potrzeby się zaznajamiać, zwykle też nie miałam okazji – nie kupuję NF, a jako dziecko wychowane w domu, w którym są ze trzy tysiące książek nie do końca pojmuję koncept kupowania i śledzenia nowości.

Ponieważ jednak w tym roku Marcin Zwierzchowski (albo NF w jego osobie) i Poltergeist wyszli z nader rozsądną inicjatywą opublikowania nominowanych opowiadań w sieci, postanowiłam się z nimi zapoznać, no bo jak ktoś mi podsuwa pod nos zestaw najlepszych polskich opowiadań fantastycznych danego roku, podsuwa za darmo i natychmiastowo, no to nie wiem jaką musiałabym być frajerką, żeby ich nie przeczytać.

No więc ściągnęłam pdfa z rzeczonymi najlepszymi opowiadaniami, otworzyłam i zaczęłam czytać. A pierwszym z tych najlepszych opowiadań był „Żar”.

Łopanie Jezu, jakie to było żmudne. Jakie żmudne. Jak bardzo czekałam aż się skończy...

 Znaczy się, ten. Od początku może. Prozę Brzezińskiej znam przelotnie, kojarzę, że coś czytałam o babuni Jagódce (nic nie pamiętam) i kojarzę też drugie opowiadanie, które czytałam kilka lat temu w NF i było długie, o niczym, przesadzone językowo i było tam porównanie czegoś do konchy muszli. Chyba sklepienia. I jakieś jezioro, czarne perły, dużo klimatu, mało czegokolwiek innego. Ogólnie bardzo długo nie pamiętałam kto to popełnił, pamiętałam, że jakaś polska autorka, a jak przeczytałam „Żar”, to doszłam do wniosku, że musiała to być właśnie Anna Brzezińska. Chyba, że mamy więcej takich pisarek, które potrafią długo i kunsztownie nudzić o niczym, ale jeśli mamy, to jestem głęboko zmartwiona.

Przepraszam wszystkich fanów, ale ja naprawdę lubię jak w opowiadaniu fabuła jest czymś więcej niż tylko pretekstem do popisywania się językiem. Na książki Dukaja też zwykłam narzekać z tego powodu, jakkolwiek w jego przypadku zwykle z bólem stwierdzam, że skubany ma się czym popisać.

Nie to, że Brzezińska nie ma. Język w „Żarze” robi wrażenie i naprawdę buduje nastrój, to opowiadanie jest po prostu okropne, jest zimno, buro, brzydko i obrzydliwie, a to wszystko przez to, jak jest napisane. I gdyby było o dwie trzecie krótsze pewnie by mi się podobało, bo mogłoby się obronić samym tylko plastycznym językiem.

Ale nie jest. Jest długie, tak długie, że autorce, takie miałam wrażenie, zaczynają się kończyć metafory, neologizmy, porównania i cała reszta – toteż zaczyna się w tych swoich opisach, a to opowiadanie składa się prawie tylko z opisów – powtarzać. Mało tego, jest tak długie (i żmudne), że korekta chyba przysnęła. Bo korekta w tym dziele woła o pomstę do nieba, proszę państwa. I tu mnie trafia jasny szlag, no bo kurde, opowiadanie z Nowej Fantastyki, tej Nowej Fantastyki, wszyscy znamy legendę, co prawda wszyscy wiemy również, że legenda niewiele ma wspólnego ze smutną niekiedy rzeczywistością pisma, ale na litość boską, żeby w opowiadaniu drukowanym w tej nowej fantastyce pojawił się „upadek duha”, to już jest chyba lekka przesada.

Ja wiem, ja wiem. Literówki. Zdarzają się najlepszym. Ale literówką nie jest ani zdanie „słońce paliło bezlitośnie, a gromada czekała po drugiej stronie torów milcząco i bezlitośnie” ani sformułowanie „z wytrzeszczonymi jak pies zębami”. Mam takie wrażenie, że i autorce i ewentualnej korekcie w pewnym momencie nie chciało się już tego czytać. Co boli tym bardziej, że kawałek miał błyszczeć językowo chyba, a z tym wszystkim najwyżej miga.

Znaczy, nie to, że się dziwię autorce albo ewentualnej korekcie, bo przy opowiadaniu ciężko wysiedzieć – nastrój, choć, obok całej swojej ponurości intrygujący, to za mało. Kreacja świata i ciekawie dobrana narracja, które też są fajne i które zrobiły kilka naprawdę rewelacyjnych momentów takoż. Co mi z tego przyjdzie, że elementy nadprzyrodzone są pięknie wpasowane i niemal naturalne, że to wszystko jest mityczne, a nie bajkowe, jeśli czujecie różnicę, co mi z tej przedrewolucyjnej Rosji, która jest naprawdę ładnym tłem, skoro ci ludzie i ta historia mnie kompletnie nie obchodzą?

Naprawdę, bohaterowie tego opowiadania są równie odrażający, jak wszystko inne, co w nim występuje, historia, która jest wzięta z motywów bajkowo-baśniowych (wyprawa po żar-ptaka) staje się swoją własną karykaturą, a właściwie nawet nie karykaturą tylko jakimś takim... Jakąś taką obrzydliwą wersją bez żadnej śmieszności. I ja wiem i doceniam, że to jest kwestia konsekwencji autorki. Że to jest bajkowa wyprawa przeniesiona w tę nieszczęsną przedrewolucyjną Rosję, w której szeptuni i zamawiaczki działają prężnie, a zarżnięcie koguta na rozstajach dróg przynosi prawdziwe profity. Gdzie szaleńcy i idioci naprawdę mają połączenie z innym światem, ale ich szaleństwo nie robi się przez to bardziej estetyczne. Ale po prostu nie czytało mi się tego dobrze. Nudziłam się, chciałam żeby się skończyło, łapałam literówki i powtórzenia, sprawdzałam ile stron do końca. Byłabym pod wrażeniem, gdyby „Żar” był krótszy. Nie był, więc kiedy się skończył poczułam ulgę.

Zwłaszcza, że tuż po nim następowała jasna, prosta, piękna i o ileż oszczędniejsza w środkach „Bajka o trybach i powrotach”. Może podobałaby mi się mniej gdybym nie była po mordędze z „Żarem”... Ale nie sądzę.

Tym niemniej, patrząc na długość notki dochodzę do wniosku, że o „Bajce” to sobie skrobnę następnym razem.

[Na obrazku "Lew z Saturna" Teofila Ociepki - raz, że kojarzy mi się z Żar-ptakiem, dwa że opowiadanie Brzezińskiej bardzo mocno mi się kojarzy z - rewelacyjnym swoją drogą - filmem Angelus, który z Teofilem ma wiele wspólnego. Google it and watch it, pomijając wszystko Angelus jest, uwaga, (stosunkowo) nowym, dobrym polskim filmem fantastycznym - wiem, myśleliście, że coś takiego nie istnieje, a tu proszę]

Achievement unlocked


Pomysł zrodził się w trakcie prowadzenia pbfa (tak, gram w pbfy, to mój mroczny sekret) w uniwersum Dragon Age i na mechanice DA RPG (którą wszystkim polecam bo jest prosta, elegancka oraz, za przeproszeniem, brawurowa i grywalna). W sesjach na żywo może być dość uciążliwy, bo wprowadza mnóstwo modyfikatorów sytuacyjnych, na które trzeba mieć miejsce na karcie i o których trzeba pamiętać. W pbfach na mechanikę i ogarnianie sytuacji ma się więcej czasu, no i miejsce na KP jest nieograniczone. Z drugiej strony modyfikatory te ze swej natury są takie, że wpadają w pamięć, no i można ograniczyć ich ilość ewentualnie. Ale nie wyprzedzajmy faktów.

Ekipa grająca w większej części (z MG, czyli mną na czele) bardzo lubi komputerowego DA, toteż  wokół sesji unosi się rzeczonej komputerówki „klimat”. Głównie objawia się to w komentarzach do sesji i takich tam – i ten pomysł też się zaczął od tego. Konkretnie od tego, że w sesji padł pierwszy trup z ręki gracza i pomyślałam sobie „achievement unlocked: first blood”. I – trochę dla jaj – wpisałam to graczowi w kartę.

Sytuacja powtórzyła się kilkakrotnie – gracz robił coś... Wyraźnego, co zwracało moją uwagę, a ja uznawałam, że achievement. To często były strasznie absurdalne rzeczy (ostatnio na przykład wpisałam jednemu achievement „Jacob”, za pierwsze publiczne zdjęcie koszuli w sesji – kto miał nieszczęście/frajdę oglądać „Zmierzch”, ten wie), głównie dlatego, że achievementy w grach zawsze mnie rozwalają. Znaczy, nie sprawdzam ich wcześniej, bo mnie kompletnie nie obchodzą, więc zawsze atakują z zaskoczenia. I z reguły są bzdurne, bo na litość, co to za osiągnięcie przejść prolog do gry. Albo zamontować pułapkę. Jedną. Ktoś mi kiedyś opowiadał, że w jakiejś grze na PS achievementem jest włożenie płyty do konsoli.

No, ale wracając. Popatrzyłam kilka dni temu na te karty moich graczy, zobaczyłam, że mają trochę tych osiągnięć i postanowiłam coś z nimi zrobić. Ponieważ wiążą się one z jakimiś charakterystycznymi wydarzeniami w czasie sesji, czymś czym postać się wyróżniła, uznałam, że fajnie będzie jeśli rzeczone osiągnięcia będą dawały bonusy do sytuacji podobnych do tych, w których padły. W ten sposób wojownik, który położył pierwszego trupa w sesji, ma większe szanse na kładzenie pierwszego trupa w każdej walce. Kiedy zdarzy mu się to, powiedzmy, pięć razy pod rząd, dostanie nowy „poziom” achievementa, bonus wzrośnie i w ten sposób po kilku sesjach dostajemy nie tyle „Comama Nieustraszonego Wojownika”, co było do przewidzenia od momentu kiedy gość sobie stworzył postać, a „Comama Szybką Pięść”, znanego z tego, że w potyczce zawsze jest pierwszą osobą, która kogoś zabija. W wypadku Jacoba po jakimś czasie dostaniemy [url="http://kops.pl/?p=5365&lang=pl"]człowieka wampira[/url].

Strasznie mi się podoba to rozwiązanie, z kilku powodów. Głównym jest ten, że pomaga to tworzyć historię bohatera w czasie sesji, a nie przed nią (który napisał, że prawdziwa historia postaci zaczyna się na sesji, bo nigdy nie pamiętam? Nine?), co jest ważne zwłaszcza w pbfach, w których niejednokrotnie historia postaci bywa dla gracza bardziej interesująca niż sama sesja.  Poza tym – „legendę” tworzy się wspólnie – inicjatorem osiągnięcia jest zawsze MG, ale to gracz decyduje czy będzie dalej generował sytuacje, które to osiągnięcie podniosą do rangi cechy, po której postać jest rozpoznawana. No i wreszcie jeśli ktoś stworzył sobie na początku niewyraźną postać (albo po prostu zaczynamy grę jakimiś żółtodziobami), pomaga to nadać BG charakteru, a oglądanie jak BG zyskują charakter i renomę jest po prostu fajne. Znaczy, dla mnie zawsze było.

No, tyle. Jak mi się uda skroić jakąś kampanię to sprawdzę jak to się sprawdza na żywo i Wam powiem ;)

A, no i wszystkich, którzy odgadli moją tajną tożsamość z pewnego forum pbf proszę o dyskrecję :P